Często słyszę niepokój rodziców, czy ich dzieci zrobią coś prawidłowo. Często dostrzegam nacisk na to, by dzieci robiły różne rzeczy „ładnie, porządnie, poprawnie”. W rozmowach z rodzicami, obserwacji ich relacji z dziećmi w różnych miejscach, z obserwacji pracy mojej Córki w dotychczasowym przedszkolu – widzę ogromną presję na prawidłowe rozwiązania i na przekazywaniu dzieciom – często teoretycznej – wiedzy o tym, jak jest dobrze, jak jest prawidłowo…
Wychowałam się w rodzinie naukowców – może stąd mój spokój o to, że dziecko może się wielu rzeczy dowiedzieć bez gotowca. Że może sprawdzić ileś tam razy i poznać regułę czy odpowiedź. Że nie trzeba się upewniać za każdym razem, czy na pewno otrzyma właściwą odpowiedź…
Od początku macierzyństwa, jakoś intuicyjnie, miałam w sobie gotowość, by nie dawać gotowych wskazówek, jedynie słusznych instrukcji. By moje dziecko uczyło się robiąc, szukając rozwiązań. Uczyło się w ten sposób – nie tylko języka, umiejętności manualnych, matematyki – ale w ogóle świata. Także okazywania emocji, bycia z innymi, bycia ze sobą. By poznawało Boga… Doświadczając, szukając, nie mając gotowców.
Aż chciałoby się napisać: „metodą prób i błędów”, ale dotarło do mnie ostatnio, że nie podobają mi się przedzałożenia, leżące u podstawy tego zwrotu: „dlaczego prób i błędów?”. To określenie wynika najprawdopodobniej z przekonania, że istnieje jedna jedyna metoda zrobienia czegoś – i można ją odkryć, próbując i albo się zrobi dobrze, albo źle. Tak, pewnie istnieją przedmioty, które tak działają. Na pewno jednak nie działa tak rozwój człowieka ani ludzkie życie.
Wkładając klocki do sortera, dziecko uczy się nie tylko o kształtach i kolorach. Uczy się, co lubi, jaki jest dotyk klocków, jak się czuje, gdy próbuje coś wkładać, czy fajniej jest, gdy klocki są w środku czy na zewnątrz zabawki… Poznaje swojego opiekuna, jego reakcje (czy nerwowo podpowiada dziecku; czy ma w sobie gotowość przyjęcia tego, że dziecko może nie chcieć/nie umieć/umieć inaczej; jak radzi sobie, gdy dziecko się frustruje; czy chwali, nagradza, gani, ocenia; czy daje dziecku swoją uwagę…). Poznaje świat.
Poznaje świat w (miejmy nadzieję) bezpiecznej relacji – nie jest monadą, nie żyje w próżni, ma obok siebie kogoś, kto reaguje na jego działania, kto daje uwagę, kto uczy poprzez własne postępowanie. Dziecko uczy się i samo działając i nieustannie obserwując działania innych – a szczególnie znaczące są działania osób, z którymi ma więź.
Cokolwiek się dzieje, w co angażują się ludzie, jest niesamowitą okazją do rozwoju i nauki. Niestety jesteśmy zbyt często nastawieni na sukces i to sukces mierzony zero-jedynkowo.
Ja jednak lepiej czuję się w świecie, w którym każde doświadczenie, każdy eksperyment, każda decyzja – coś przynosi. Mogę po fakcie wiedzieć, że z obecną wiedzą wolałabym zrobić inaczej. Mogę wiedzieć, że za bardzo albo za mało posłuchałam emocji. Że nie wzięłam pod uwagę czegoś albo kogoś. Mogę czuć się z tym, co zrobiłam, dobrze albo źle. Ale nie chcę sprowadzać życia do prób i błędów, sukcesów i porażek, dobrych i złych odpowiedzi.
Od dawna, towarzysząc mojej Córce w poznawaniu świata, zauważam, jak wiele można zyskać, nie dając dziecku gotowców. Uczę się, że i w moim, dorosłym życiu, warto być uważną, warto próbować, warto przecierać nowe ścieżki, wychodzić ze swojej strefy komfortu i ryzykować zachowanie się inaczej niż zwykle, choćby się nawet do tej pory sprawdzało, albo ze strefy paniki i dać sobie szansę zrobić coś inaczej, zwłaszcza gdy do tej pory nie byłam zadowolona z efektów, ale brakowało mi nadziei na zmianę.
Kiedy słyszę: „jesteś teologiem/teolożką, pewnie umiesz odpowiedzieć na wszystkie pytania dziecka o Boga”, to nie wiem, od czego zacząć prostowanie tej wypowiedzi… Że nikt nie wie wszystkiego o Bogu? Że nie chcę odpowiadać na wszystkie pytania dziecka? Że nie zawsze chodzi o to, co umie rodzic?
Ciągle też słyszę, że dzieciom trzeba mówić/pokazywać, co jest dobre, co złe… A ja tak bardzo widzę, że one widzą. I że naprawdę więcej się uczą, mając szanse zrobić inaczej, niż my byśmy im kazali. Trzeba tylko mieć w sobie gotowość na to, że nie będą robić wedle naszej, ale według własnej wiedzy. Jasne – są sytuacje, kiedy nie mają wystarczającego doświadczenia czy wiedzy, by podjąć odpowiedzialną decyzję. Są sprawy życia/zdrowia/ wielkiej wagi dla innych… Jest też jednak ogromna większość spraw, kiedy dziecko może mieć szansę zadziałać w sposób wolny i zobaczyć, co z tego wyniknie.
To dotyczy także wiary i moralności. Tak, to dla mnie ogromnie ważne, by moja Córka nauczyła się słuchać głosu sumienia, głosu Bożej woli w sercu człowieka. By dokonując wyborów umiała skorzystać z tego, czego uczy Kościół. Chcę, by w Kościele wzrastała i poznawała w nim Boga. Chcę to wspierać.
Wielu rodziców i wychowawców chrześcijańskich także chce. Tyle że czasem nasze podejście bardzo się różni. Kiedyś myślałam, że to głównie kwestia metod. Dziś sądzę, że jednak założeń. Nie wydaje mi się, że najważniejszym jest formowanie nawyków i wpajanie prawidłowych rozwiązań. Kluczowe jest dla mnie uczenie wyborów. By wybierać dobro, by wybierać zgodnie z wolą Boga, trzeba wybierać. A do tego trzeba autentycznej możliwości postąpienia tak, jak się uzna za słuszne. Często inaczej niż inni by chcieli. Czasem inaczej niż mówią.
Chcę, by moja Córka dostrzegała, że działa i jej działania zawsze przynoszą jakieś efekty. Żeby uczyła się konsekwencji swoich wyborów – nie w ten sposób, że zostanie oceniona i dowie się z zewnątrz, że coś jest niegrzeczne albo ładne. Widzę, że jest na to wyczulona i sama dostrzega (na poziomie pięciolatki), że wybory mają konsekwencje. Mam nadzieję, że patrząc na moje wybory chociaż czasami może dostrzec wybór trudniejszego dobra zamiast łatwiejszego zła. Że widzi, że czasem to, co wartościowe, wymaga rezygnacji z czegoś innego. Że mogę świadomie wybrać miłość nieprzyjaciół. Że odnoszę moje wybory do Boga. Nie umiem chyba jeszcze jasno tego pokazywać – ostatnio za mało modlę się o światło, za mało rozważam Jego wolę. Ale wiem, że to jest moje zadanie, które także może ją wesprzeć w wybieraniu.
Czy w moralności także nie ma prób i błędów? Nie wiem. Ale wiem, że każdy wybór, nawet taki, którego potem żałujemy, może nas do Boga zbliżyć – bo chrześcijaństwo to nie tylko opowieść o grzechu, ale przede wszystkim opowieść o zbawieniu od grzechu. O tym, jak Bóg wyprowadza dobro ze zła, jak rozlewa miłosierdzie na tych, którzy na nie nie zapracowali, ale którzy go potrzebują. Tak, to daje mi największą nadzieję – że mogę bez niepokoju i lęku cieszyć się wolnością wyboru i tego uczyć moje dziecko. To ważne, co wybieramy. Jednak najważniejsze, że możemy szukać tego, czego pragnie dla nas Bóg, bez ciągłego lęku przed błędem. Że ten lęk nie musi nas paraliżować. Bo w naszej wolności jesteśmy kochani przez Boga.
Chcę pisać w przyszłości o tym, jak odkrywać wolę Boga w swoim życiu, zarówno w kontekście przykazań, jak i potrzeb, które dostrzegamy w naszym sercu. Wierzę, że te rzeczywistości nie są sprzeczne – jednak, aby w ogóle można było o nich mówić, potrzeba fundamentu wolności – możliwości wyboru, powiedzenia: „chcę postąpić właśnie tak”. Nie na wszystkie rodzące mi się pytania mam już odpowiedzi. Chcę usłyszeć, jak widzą to inni. Może moje podejście jest jeszcze dalekie od ideału, ale chcę się nim z Wami podzielić.
[Od redakcji: Tekst ukazał się 20 sierpnia 2014 na portalu BliskaWiara.pl. Dziękujemy za zgodę na publikację na naszym portalu.]