Byłam dziś po raz drugi na jeździe konnej. Szło mi raczej słabo (jak to początkującemu), co bardzo denerwowało instruktorkę. Starała się zachować zimną krew, ale widziałam, jak puszczały jej nerwy, kiedy niewłaściwie chwytałam wodze („przecież to boli tego biednego konia, jak mu się uwiesisz na zębach!”), albo kiedy mój koń robił coś zupełnie innego niż to, co kazała nam robić. Czułam się bardzo dziwnie, bo ze wszystkich sił starałam się wypełniać jej polecenia, ale po pierwsze nie wszystkie mogłam lub umiałam zrealizować (ona mówi „w prawo”, a mój koń idzie w lewo), a po drugie, im bardziej ona się denerwowała, tym bardziej byłam zestresowana i tym gorzej mi szło. Instruktorce wydawało się chyba, że po prostu jej nie słucham, bo w pewnym momencie zaczęła rugać mnie podniesionym głosem „jak mówię, że do prawej, to robimy tak, żeby koń skręcił w prawo, a nie w lewo, bo jak skręci w lewo, to nie pójdziemy w prawo”. Jak można się domyślać, nic mi to nie dało, bo nie wiedziałam przecież „jak”, a nie „co” mam zrobić. Pomyślałam, że byłoby nam łatwiej współpracować, gdyby instruktorka nabrała trochę dystansu do swojej misji. Była to bardzo nieprzyjemna lekcja. Ale wiele mnie nauczyła.
Nieczęsto ktoś na mnie krzyczy – właściwie od kiedy jestem dorosła, niewiele osób próbowało. Mam kochających bliskich, a osoby obce są skutecznie odstraszane przez normy społeczne. Taki wybuch negatywnej energii z czyjejś strony trafił mi się chyba pierwszy raz od wielu lat. No i po raz pierwszy tak w pełni mogłam zgodzić się z osobą na mnie krzyczącą. Doskonale znam uczucie frustracji, gdy ktoś, kogo próbujemy czegoś nauczyć, zdaje się lekceważyć nasze starania. Znam to uczucie, kiedy odnosimy wrażenie, że kursant celowo nas nie słucha. Znam złość, kiedy osoba powierzona naszej pieczy kogoś krzywdzi i wyrządza szkody. Mam trzyipółletnie dziecko.
Nie należę do rodziców celowo podnoszących głos. Nie mówię moim dzieciom (3,5 i 2 lata), że mają coś zrobić, bo inaczej (…!). Nie uważam posłuszeństwa za konieczność i nie dzielę dzieci na grzeczne i niegrzeczne. Ale są sytuacje, które i górę wyrwałyby z posad. Są dni, kiedy nie jestem górą, i są dni, kiedy zwyczajnie nie starcza mi uważności. Bo jak tu być uważnym, kiedy budyń kipi, telefony z pracy się urywają, młodsza wisi starszej na włosach, a starsza okłada młodszą pięściami. Przy granicy wytrzymałości ogarnia człowieka czasem chęć, żeby wszystko przywrócić na właściwe miejsce, uspokoić, poukładać świat i skończyć ten dramat natychmiast. I wtedy jako rozwiązanie nasuwa się przemoc. Bo krzyk jest przemocą.
Powinnam teraz napisać akapit o tym, jak zgubne skutki może mieć okazjonalne wrzaśnięcie na przedszkolaka, ale tego nie zrobię. To będzie słaby punkt artykułu, bo jest to i mój słaby punkt. Nie lubię słuchać o strasznych rzeczach, które robię swoim dzieciom, i mieć z tego powodu poczucia winy. Taka narracja prowadzi moją wyobraźnię ku wizji nieodwracalnych szkód, a przecież nie jest za późno, żeby wszystko zmienić. Zamiast tego napiszę, co może się wydarzyć po takim odwróceniu.
Od tamtej pory nie podniosłam na dzieci głosu. Ani razu. Co robię zamiast tego?
– nic, po prostu mówię spokojnie, bo czuję mniej złości;
– modlę się (o siłę i spokój);
– śpiewam (bo brzmię wtedy głupio, a jeszcze głupiej i gorzej brzmiałabym wrzeszcząc; bo to rozładowuje napięcie moje i dzieci; bo lubię śpiewać i to mi przypomina, że w każdej sytuacji mam wybór między dobrem, które lubię, i złem, którego nie lubię);
– przytulam (kontakt fizyczny przywraca więź i pozwala okazać empatię; ładny zapach mojego dziecka przypomina mi o tym, że bardzo je kocham);
– w ostateczności wychodzę na balkon (chwila samotności skrzywdzi dzieci mniej niż strofowanie i eskalacja złości);
A codziennie:
– modlę się (dziękczynnie i powierzam sprawy, z powodu których mogłabym krzyczeć na dzieci);
– rozmawiam codziennie z dziećmi o różnych rzeczach i śmieję się z nimi (nasze bycie razem nie ogranicza się wtedy do poleceń/próśb/ograniczeń);
– troszczę się o siebie (przede wszystkim obniżam sobie poprzeczkę, próbuję dosypiać, słucham swoich emocji, jestem dla siebie równie dobra, jak dla swoich dzieci).
Początek był trudny, bo złość jest jak nałóg – przynosi szybkie rozładowanie i pozorną ulgę. Miałam cały czas w głowie moją instruktorkę jazdy konnej i myślałam, że tak bardzo chcę być lepszą instruktorką życia. Po dwóch tygodniach zobaczyłam owoce. Moje starsze dziecko rozkwitło. Jest spokojne i pewne siebie, popełnia mniej błędów. Rzadziej wpada w złość, nie napina się, kiedy o coś je proszę. Mówi spokojnie o swoich potrzebach i potrafi przyjąć odmowę. Lubi rozmawiać, lubi argumentować, zamiast wpadać w bojowy nastrój lub jęczeć (słyszałam kiedyś, że można napisać książkę o jęczących czterolatkach). Jeszcze bardziej niezwykłe jest to, co dzieje się w relacjach między dziećmi. Zamiast egzekwować różne rzeczy od siebie nawzajem, okazują sobie miłość i zaufanie, idą na ustępstwa. Wszystko, czego nie osiągnęłam namowami, nakazami i przemowami w imię zasad („przecież nie możesz jej tłuc, ile razy mam mówić”), teraz dzieje się „samo”. Oczywiście, są problemy, ale ich waga i czas trwania nie są w najmniejszym stopniu porównywalne z tym, z czym musiałam mierzyć się krzykiem. Ale chyba najważniejsze jest to, że ja czuję się lepsza i jestem lepsza niż byłam. I że każdy może to zrobić.